wtorek, 12 listopada 2013

Malta, ach, Malta

No właśnie, pytanie pierwsze i zasadnicze - jaka wizja roi nam się, szarym i przytłoczonym zbliżającą się zimą Polakom, na dźwięk słowa Malta?
No dobrze, przyjmijmy, że Poznaniacy są innym typem człowieka i po usłyszeniu kwestii "jadę/lecę/udaję się na Maltę" automatycznie pytają "ale po co? w listopadzie?!", mając na myśli nie urokliwą i ciepłą wyspę na Morzu Śródziemnym, ale sztuczne jezioro z przylegającymi doń atrakcjami zlokalizowane w pobliżu Ronda Śródka... Polecam Google Maps.
Im bliżej wyjazdu, tym bardziej znajomi i rodzina brnęli w ów dowcip z Maltą, a ja tylko uśmiechałam się pod nosem, bo Malta Malcie nierówna, a na tej bardziej oddalonej z pewnością będzie przyjemniej niż tej miejskiej, poznańskiej.
Ale, wracając do głównego pytania - osobiście jeszcze miesiąc temu nie miałam bladego pojęcia, jak właściwie Malta może w rzeczywistości wyglądać. W mojej wyobraźni pojawiał się hotelowo-basenowy kurort, bogaci Europejczycy i Amerykanie przechadzający się złocistymi plażami i ogólnie luksus oraz przepych. W związku z tą wizją, kiedy mój pomysłowy luby zadzwonił do mnie z hasłem "lecimy na Maltę?", moja odpowiedź nie była do końca entuzjastyczna...

Jak się okazało, bardziej mylić się nie mogłam. Oczywiście, nie zwiedziłam każdego zakątka wyspy, więc trudno mi stwierdzić, czy kurort faktycznie jest mitem, ale rzeczywistość maltańska przedstawia się zupełnie odmiennie od tego, co sobie wyobrażałam. Przede wszystkim, Malta jest żółta. Nie, to nie jest błąd, może tylko nadmierne uproszczenie z mojej strony. Malta jest żółta, powiadam Wam całkiem serio, żółte są budynki, żółte są chodniki i żółte są miejsca, które krótkowidz może nazwać plażą, a które po bliższym przyjrzeniu się okazują się nabrzeżem złożonym z wypolerowanych wodą - że tak Was zaskoczę - żółtych kamieni. Wbrew pozorom i zapewne temu niezbyt zachęcającemu opisowi, wszystko to razem sprawia bardzo sympatyczne wrażenie.

Ale od początku.
Lecieliśmy z Wrocławia; lot o, dokładnie, 6:35, godzina dla mnie kompletnie nieludzka, ale względnie znośna w obliczu tego, co miało nas czekać na miejscu. Ciemno. Zimno. Zawiewa halnym jakimś, wdziera się do trampka i pod kurtkę. Otrząsa. Brrr. Co się dziwić, wszak drugi listopada, półświęto, całe watahy Polaków jeszcze śpią, mając przed sobą perspektywę biegania po cmentarzach (podejście drugie), przez młodsze pokolenie nazywanego sarkastycznie grobbingiem (chociaż muszę przyznać, że niezwykle przypadło mi do gustu to określenie).
Ale nie ja. Ja na Maltę, wciąż nie wiedząc, czego się spodziewać, kompletnie bez przygotowania tym razem, mając jedynie wiedzę, że maltańczycy to barbarzyńcy jeżdżący niewłaściwą stroną jezdni, ale za to posługujący się płynnie językiem angielskim, ich drugim językiem urzędowym - po maltańskim.
Lot trwa około dwóch i pół godziny, raczej bagatela, zważywszy, że większość przespałam. Ledwo wylądowaliśmy, już się okazało, że rzeczywistość ponownie podłożyła mi nogę, witając nas na wyspie gromką ulewą; i jednocześnie temperaturą dwudziestu czterech stopni, co trochę rekompensuje mokre powitanie...
Na słońce nie trzeba było długo czekać. Ledwo zostawiliśmy bagaże na zaznajomionej łódeczce i dotarliśmy do stolicy, Valetty, już musieliśmy pozbyć się większości wierzchnich okryć.

Valetta jest... inna. Mogłabym powiedzieć, że przypomina mi trochę Włochy, ale we Włoszech byłam x lat temu i ledwo ten fakt pamiętam, więc doprawdy nie wiem skąd bierze mi się to porównanie. Valetta jest tak radośnie śródziemnomorska, jak się tylko da, są wąskie uliczki, wysokie kamienice, gdzieś w oddali przewija się widok na morze, tu kawiarenka, tam restauracja...


I piwo za trzy euro. Nie dajcie się, Poznaniacy.
Z racji niewielkiej ilości czasu, nasze zwiedzanie nie było jakoś specjalnie dogłębne; fakt faktem spory fragment miasta obeszliśmy, zwiedziliśmy ogrody, widok z fortu na port, całkiem zacny - i trzeba było się zbierać.




Jeśli nie jesteście typem turysty, który chce zajrzeć w każdy zakamarek zwiedzanego kraju, polecam inne rozrywki, które na Malcie są wyjątkowo popularne - na przykład całodniowy rejs żaglówką. Oczywiście, najlepiej mieć zaprzyjaźnioną żaglówkę jak my (ku mojemu zaskoczeniu zresztą) niż wydawać kupę kasy na tę atrakcję, jeśli nie czujecie wyraźnego powołania, ale z mojej perspektywy szczura lądowego (który nadzwyczaj dobrze czuje się we wodzie jako takiej) to było coś nowego, coś ekscytującego... i uspokajającego jednocześnie. Powiadam Wam, jeśli chcecie odpocząć, żeglowanie po spokojnym morzu w towarzystwie zaufanego żeglarza, który rzeczywiście zna się na rzeczy (albo i dwóch, wtedy już w ogóle szykuje się istna idylla), jest przeżyciem godnym polecenia. Nie mówiąc już o takim drobiazgach, jak zakotwiczenie żaglówki na małej wyspie Comino, wyskoczenie do wody i dopłynięcie do plaży wpław; tak, tym razem plaży, bo najwyraźniej na Malcie wyjątki się zdarzają.



Jeśli jednak spokój do Was nie przemawia, polecam spóźnić się na prom na Gozo (kolejną wyspę w pobliżu Malty) i trafić na paru gości, którzy reklamują się szybkim przeniesieniem Was na Comino (ponownie). Transport, jakkolwiek początkowo dość wątpliwy i w cenie dziesięciu euro w obie strony, okazuje się być porządną motorówką, która po nabraniu stosownej prędkości na falach utrzymuje Was przez większość niespełna dziesięciominutowej podróży w powietrzu, na linii delikatnej morskiej bryzy, która jest w stanie w dwie minuty przemoczyć od stóp do głów i pozostawić po sobie naprawdę pozytywne wspomnienie; bo kto nie lubi czasem odrobiny szaleństwa...
Nie mówiąc już o tym, że mamy, proszę ja Was, czwarty listopada, a ja wskakuję do ciepłego Morza Śródziemnego i kąpię się w najlepsze.



Malta jest specyficzna. Zupełnie inna od krajów, do których udaję się zazwyczaj, trochę dzika, różnorodna kulturowo i co dla mnie bardzo ważne - ciepła pogoda utrzymuje się praktycznie przez cały rok. Ludzie są przyjemni, otwarci, uprzejmi, z każdym można dogadać się po angielsku i chociaż trzeba co jakiś czas sprawdzać lokalizację swojego portfela, to właściwie niewiele jest tutaj do zarzucenia. Przemierzając miasta autobusem można zauważyć pewną tendencję do niedbalstwa, kiedy to w szeregu domów nagle trafia się luka jak w szczęce po wyrwaniu albo ukruszeniu zęba, budynek jakiś niedokończony lub ledwo napoczęty i pozostawiony następnie sam sobie. Zjeść można smacznie i tanio, jeśli tylko wie się gdzie i najlepiej tutaj nie kierować się przewodnikiem, a opinią lokalsów; a tutejsze piwo produkcji maltańskiej Cisk nie jest najgorszym sikaczem, jaki zdarzyło mi się w życiu pić.

Wyjazd taki uważam za strzał w dziesiątkę właśnie w okolicach października/listopada; jest to pierwszorzędne oderwanie się od rzeczywistości i depresyjnej, jesiennej pogody; ostatnia szansa na naładowanie baterii słońcem przed kolejną długą zimą.

I gdyby tylko nie ta depresja powyjazdowa, kiedy już ląduje się we Wrocławiu, przestawiając się z dwudziestu pięciu stopni na maks dwanaście...

2 komentarze:

  1. tej, weź, bo ja właśnie linkami żongluję i Susła uznałem za stosowne dodać, wjeżdżam, a tu Malla, rozumiesz, słoneczko, ciepełko, gdy za oknem deszczem i halnymi nakurwia. jak żyć, Susełku, jak żyć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nigdy mnie jakoś na Maltę nie ciągnęło ale niedawno na jednym z blogów zobaczyłam takie obłędne zdjęcia że byłam bliska pakowania się :). Do tej pory Malta kojarzyła mi się z wakacyjnymi kursami językowymi :) a teraz wiem że oferuje dużo dużo więcej.

    OdpowiedzUsuń