niedziela, 29 września 2013

Nederland

Nederland, The Netherlands, Holandia - wszystkie te nazwy należą do jednego małego kraju w zachodniej Europie, płaskiego niczym stół i poprzecinanego kanałami, zarówno wzdłuż jak i wszerz. Moja przygoda z Holandią zaczęła się właściwie ponad półtora roku temu, kiedy to mój luby wybył w te rejony do pracy; a jako że każdy powód żeby podróżować jest dobry, od pewnego czasu dosyć regularnie odwiedzam ten niewielki kraj. Połączenia z Holandią są niesamowicie różnorodne - do pewnego czasu można było dostać się do holenderskiego Eindhoven z naszego rodzimego Gdańska liniami lotniczymi Ryanair lub Wizzair (teraz już tylko Wizzair), ewentualnie z również z Wrocławia i Warszawy; można też wybrać się w dwunastogodzinną podróż nocnym pociągiem Jan Kiepura do Amsterdamu; w internecie przewija się mnóstwo ofert przewozów za pomocą mikrobusów oraz, ostatecznie, można wybrać się osobiście samochodem.
Wypróbowałam właściwie wszystkie opcje poza pociągiem i powiadam Wam - podróż samolotem sprawia najwięcej frajdy, mimo że w samej Holandii następuje potem szereg przesiadek, to jednak komunikacja jest tak dobrze dopasowana i punktualna, że takie wyjazdy to właściwie sama przyjemność. Jeśli, oczywiście, ma się trochę euro w kieszeni. Do tego bilety lotnicze, jeśli tylko je dobrze wypatrzyć, zdarzają się być naprawdę przyjemnie tanie.

Ale, ale. Holandia. W moim mniemaniu kraj składa się głównie z pól, ceglanych domów, wielkich okien i kanałów. I rowerów, koniecznie muszę wspomnieć o rowerach, które to zdają się być najbardziej popularnym środkiem transportu naszych zachodnich sąsiadów. To prawie tak, jakby tam rosły na ulicy... Tak, to chyba najlepszy opis Holandii jako takiej, w oczy wcale nie rzuca się jakaś wielka ilość wiatraków i tulipanów, ale właśnie te ceglane domy, które są dosłownie WSZĘDZIE. Można by z tego miejsca zarzucić Holendrom monotonię i pójście na łatwiznę, ale moim zdaniem ten brak różnorodności w budownictwie sprawia, że wszystko to wygląda schludnie i czysto, nie męczy oka i czasem aż miło popatrzeć przez ogromne okno na wystawny salon, podejrzeć troszkę Holendrów oglądających telewizję i, ciekawostka, obejrzeć też ogród po drugiej stronie domu, ponieważ okna takie są dwa, naprzeciwko siebie, wobec czego widzimy dom właściwie na przestrzał...
Ale niech nie zmyli Was ten przyjemny widok! Domki holenderskie ładnie wyglądają, ale są niesamowicie kiepskiej konstrukcji, czuć w nich każdy powiew wiatru, a trzaśnięcie drzwiami wejściowymi powoduje ruchy sejsmiczne szafy na pierwszym piętrze.


Nie wszak o samym budownictwie chciałam w tym poście potraktować, ale o ostatniej podróży. W moich poprzednich wizytach w Holandii udało mi się zahaczyć o takie miasta jak Breda, Haga i Rotterdam (tak jest, w Amsterdamie jeszcze mnie nie było, chyba żeby liczyć ten wyjazd wakacyjny z rodzicami... jakieś piętnaście lat temu), a zatem tym razem moje wycieczki stanęły pod znakiem zapytania - dokąd się udać, aby dało się tam dojechać pociągiem bez zbędnych przesiadek/w miarę tanio/niezbyt daleko?
Po krótkim przeszukaniu internetu wybór padł na 's-Hertogenbosch, nazywany też dumnie - stolicą Północnej Brabancji. Nie do końca jeszcze przekonana, ale zachęcona całkiem ładnymi zdjęciami znalezionymi w wirtualnej rzeczywistości wsiadłam w autobus, aby potem w Etten-Leur przesiąść się na pociąg - i pojechałam do owej stolicy.
Muszę przyznać, że jakkolwiek holenderska prowincja jest bardzo urokliwa, tak miasta już są ruchliwe, hałaśliwe (jak to miasta)  i tracą na tym uroku. 's-Hertogenbosch zaskoczyło mnie naprawdę pozytywnie, okazując się nie tak wielkim miastem jak Haga lub Rotterdam, zdecydowanie spokojniejszym, a dzięki kanałom przecinającym starówkę - naprawdę sympatycznym dla oka. Po zejściu z turystycznych tras (oczywiście bez mapy, Suseł zawsze radzi sobie bez mapy, a kończy się zawsze na zaczepianiu ludzi, bezradnym drapaniu po głowie i rozkładaniu rąk - to którędy to było?) znalazłam cudowne uliczki w całości otoczone nieco solidniejszą, starą zabudową, udało mi się nawet zejść nad sam kanał i niemalże wpaść do wody - mój Nikon byłby doprawdy zachwycony - a co za tym idzie zwiedzić potężny kawał miejscowości, o której nawet wcześniej nie słyszałam. W pewnym momencie zaskoczyła mnie nawet wyjściem na zupełnie otwartą przestrzeń w samym środku miasta, jakby łąkę otoczoną kanałem.





Do tego wszystkiego, sierpień wydaje się być dość zabawowym miesiącem dla Holendrów - w kilku miejscach natknęłam się na rozłożone pośrodku miasta wesołe miasteczka, żyjące jakby własnym życiem na tle miasta, niezwykle hałaśliwe, gdyż każde stanowisko raczy uszy przechodniów własnym podkładem muzycznym i potwornie kolorowe, przy czym słowo potwornie nie jest tu użyte przypadkowo.
Jak się bawią Holendrzy? Ano, bawią się głośno i wyraziście...


A tak, jeśli ktoś jest ciekaw, owszem, trafiłam z powrotem do domu. Dzięki uprzejmości pani ze sklepiku z pamiątkami, która nienaganną niemal angielszczyzną objaśniła mi drogę na dworzec ("and when you will see ponies... turn left").


Na podsumowanie dodam, że wycieczka do 's-Hertogenbosch była strzałem w dziesiątkę. Serio.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz