niedziela, 29 września 2013

Heineken Open'er Festival

Przyznaję, jestem zdeklarowaną woodstockowiczką. Przystanek Woodstock kocham i szanuję, mimo chaosu i brudu, który za każdym razem mogę tam zastać - jednak tym razem nie o Woodstocku post będzie, a wręcz przeciwnie, o festiwalu Open'er w Gdyni, na lotnisku Kosakowo.
Na Open'era wybrałam się po raz pierwszy. W zasadzie nie bywałam do tej pory na żadnym innym otwartym festiwalu poza właśnie Woodstockiem, a więc nadszedł w końcu czas, aby wypróbować czegoś nowego.

Jak na osobę, która lubi podróżować, jestem wyjątkowo wygodna - nie lubię sypiać w namiocie. Woodstock jest jedynym odstępstwem od tej normy, ponieważ nie mam wyboru, jednakże wyjeżdżając na Open'era postanowiliśmy z lubym, że tym razem przebąkamy festiwal w luksusie. W pokoiku w Rewie, tak dodam, aby być dokładną. Ale to nie jest najważniejsze.

Festiwal zorganizowany jest naprawdę nieźle, od razu widać, że za to się płaci - autobusy z gdyńskiego dworca na teren festiwalu odjeżdżają właściwie co chwilę, przy wejściu uczestnicy są dokładnie przeszukani, czy aby nie ważą się wnieść choćby kropli własnego alkoholu lub niebezpiecznych narzędzi oraz - tak, tak, niestety - aparatów fotograficznych typu lustrzanka.
Teren imprezy jest ogromny. Naprawdę. Przejście z jednego końca, z tak zwanej "Main Stage" do sceny namiotowej zajmuje około 15 - 20 minut niezbyt szybkim krokiem, a co jeśli chcę się szybko przemieścić między jednym koncertem a drugim? Powinni tam chyba wypożyczać rowery, poważnie, domalować na pasie startowym ścieżkę rowerową i połączenie między scenami nie stanowiłoby już żadnego problemu.
Stoiska z jedzeniem i z, jakżeby inaczej, piwem są wszędzie. Nie tak jak na Woodstocku, gdzie mamy jedną wioskę piwną i jeden punkt gastronomiczny, przy którym zlokalizowane są wszystkie budki, w których można kupić coś do jedzenia; tutaj są one co krok, co wydaje się naprawdę dobrym rozwiązaniem, aby nie gromadzić się tylko w jednym miejscu i rozłożyć tłum na cały teren festiwalu.
Scen też jest mnóstwo. Oprócz sceny głównej i namiotowej są wszystkie mniejsze scenki, na których właściwie nie wiadomo co się dzieje, ale szybko można to sprawdzić dzięki informatorowi, który dostaje się przy zamianie biletów na opaski.


Mamy też wiele bliżej niezidentyfikowanych instalacji artystycznych...



Koncerty, rzecz najważniejsza, praktycznie nie zawiodły mnie ani razu. Oczywistym jest, że każdy był inny i o zaletach zespołów rozpisywać się tutaj niepodobna, ale mimochodem dodam, że pierwszy dzień pod przewodnictwem Editors i Blur zdecydowanie zostawił ślad w mojej pamięci.

Ludzie. Po raz kolejny widzę różnicę w stosunku do Woodstocku - obfituje on w ludzi niezwykle różnorodnych, właściwie w każdym wieku, kolorowych, roześmianych, niemalże jak jedna wielka rodzina. Natomiast na Open'erze z nielicznymi wyjątkami - przynajmniej jeśli chodzi o kwestię wyglądu - uczestnicy festiwalu są do siebie niezwykle podobni. Nie ma też tej otwartości, co w Kostrzynie, każdy pilnuje własnych spraw i własnego nosa, bawiąc się jedynie w gronie własnym, średnio zwracając uwagę na to, co się dzieje poza ich grupą.

Na koniec chciałabym dorzucić parę słów o Gdyni - z racji dużej ilości czasu wolnego mieliśmy okazję obejrzeć kawałek miasta, a właściwie nabrzeża, jako że w miasto zagłębiliśmy się tylko celem poszukiwania pożywienia. Poza niesamowitym tłumem turystów, bo to przecież lipiec w końcu, mieliśmy okazję obejrzeć niszczyciela ORP Błyskawica (nawet od środka) a z daleka też Dar Pomorza; do tego napotkaliśmy na swojej drodze pomnik Josepha Conrada, znanego pisarza polskiego pochodzenia oraz mnóstwo straganów z mniej lub bardziej kiczowatymi pamiątkami...







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz