sobota, 28 września 2013

Nasze rodzime Świętokrzyskie

Wydawać by się mogło, że to wciąż ta sama Polska, wszak sama jestem z Wielkopolskiego - i między Wielkopolskiem, a Świętokrzyskiem tak wielu przecież różnic nie będzie. Niby dziury w pięknych polskich drogach całkiem podobne, ludzie też jakoś niespecjalnie wyróżniający się, góry również jakoś wysokością nie powalają - a jednak da się wyczuć różnice, że nawet powietrze jakieś inne, że budownictwo troszeczkę odbiegające od wielkopolskich wiejskich domostw...

Ale od początku: Kielce.
Przyznaję się, w Kielcach jest to moja druga wizyta, jednakże poprzednia miała miejsce 10 lat temu, przez co jakość moich wspomnień może być nieznacznie wadliwa. Podobno, jak twierdzi moja rodzicielka, dziesięć lat temu w Kielcach był remont. W tej chwili remont trwa w dalszym ciągu, ale przeniósł się ze Starego Miasta w okolice dworca, zatem mogliśmy podziwiać jego uroki w stanie nowym (niespełna dziesięcioletnim) i całkiem miłym dla oka, chociaż pogoda nie dopisywała tak, jak byśmy tego chcieli.



Następny przystanek: najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich, a zatem - Łysica.
No, a przynajmniej taki był plan. Objuczeni potrzebnym ekwipunkiem, zaopatrzeni w kurtki przeciwdeszczowe, buty niemalże do wspinaczki i naprawdę silne postanowienie zdobycia najwyższego szczytu w okolicy, zajechaliśmy w pobliże Łysicy i napotkaliśmy... ścianę deszczu. 
Niestety owa ściana właśnie złamała nasze silne postanowienie i z podkulonymi ogonami wycofaliśmy się z naszych pierwotnych planów. Co nie znaczy, że wróciliśmy również od razu do wynajętego przez nas domku...
Poprawka, następny przystanek: Jurapark Bałtów.
Od pewnego czasu dostrzegam popularyzację na terenie Polski, jak również i innych części Europy - tak zwanych dinoparków, juraparków oraz tym podobnych. Nie mogło takowego zatem zabraknąć i w Górach Świętokrzyskich, a jako że nie wymaga takie zwiedzanie walki z błotem i kamieniami w strugach deszczu, zdecydowaliśmy się na wizytę. 
Park taki składa się z części przeznaczonej do zwiedzania, która obfituje w figury, w skali (jak przypuszczam) 1:1, prehistorycznych gadów z każdego praktycznie okresu ich istnienia oraz dołączonymi do nich krótkimi opisami, a także częścią rozrywkową, przeznaczoną głównie dla dzieci. 


 Jeśli chodzi o ciekawostki w tej kwestii i co naprawdę warto tam zobaczyć: Oceanarium. Mimo że, oczywiście, nie napotkamy tam prawdziwych podwodnych bestii, to jednak okulary 3D w połączeniu z klimatyczną muzyką i odgłosami, które te gady mogły wydawać - to wszystko naprawdę robi wrażenie i zdaje się być prawdziwą atrakcją.

Przystanek numer 3 - Łysica. Tym razem serio.
Niezrażeni niepowodzeniem z dnia poprzedniego, wróciliśmy w okolice Łysicy i tym razem zdecydowaliśmy się na zdobycie szczytu - głównie dzięki uprzejmości pogody, która tego dnia jednak postanowiła dopisać. 
Aby dostać się na górę, należy sforsować wejście do Świętokrzyskiego Parku Narodowego, a następnie podejście obfite w błoto i kamienie. Nie brzmi zbyt atrakcyjnie, prawda?
Aby zaprzeczyć temu stwierdzeniu muszę dodać, że po drodze ma się do czynienia z niemal nienaruszoną - oprócz, oczywiście, ścieżki - florą (a zapewne i fauną, w dużej mierze pochowaną po kątach) polskiego lasu, można również w prześwitach dostrzec gołoborze charakterystyczne dla tych gór i pooddychać świeżym powietrzem, tak bardzo różnym od tego, które mamy okazję wdychać na co dzień w mieście. 
Jako że, podobnie jak i Kielce, Łysicę miałam już okazję zdobyć dziesięć lat wcześniej, z niepokojem oczekiwałam na szczyt góry ciekawa zobaczyć, co też się przez ten szmat czasu zmieniło.
Wniosek: nie zmieniło się praktycznie nic. Oprócz kamienia, na którym widniała wysokość góry i jej nazwa, a które to dane znajdują się teraz na tabliczce - wszystko wygląda tak samo. Kamień, oczywiście jest, w związku z czym zainspirowana zdjęciem zrobionym lata wcześniej, postanowiłam pójść za nowym trendem w  fotografii "wczoraj i dziś":

No, prawie nic się nie zmieniło, prawda? :)


Jako że jest to blog z butami w tytule, nie sposób jest mi zapomnieć o takich szczegółach. W tym miejscu chciałabym uprosić wszystkich, którzy jeszcze kiedyś zamierzają zdobyć najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich: załóżcie odpowiednie obuwie. Nie, trampki to nie jest dobry pomysł. Nie, balerinki tym bardziej nie są dobrym pomysłem. Kobieto stylowa, zapomnij o obcasach... 
Komunikat jest całkiem serio, ponieważ natknęliśmy się na dużą ilość osób w wymienionym wyżej obuwiu i dostarczyło nam to bardzo dużo radości. 

Czwarty przystanek: Sandomierz.
Myślę, że każdy polski turysta przebywający w tej okolicy nie odmówiłby sobie obejrzenia takiego przyjemnego miasteczka, jakim jest Sandomierz, nie tylko ze względu na jego walory estetyczne, ale też na bardzo zgrabną reklamę wplecioną w popularny serial o ojcu Mateuszu, pogromcy sandomierskich przestępców. W związku z tym, śladami ojca Mateusza udajemy się właśnie do Sandomierza, gdzie wprawdzie na początku maja wieje chłodem, co na pewno jednak nie odbiera uroku miejscowości...
Co szczególnie zwraca uwagę, Sandomierz jest bardzo, jakby to ująć - kościelnym? miasteczkiem. Co krok natykamy się na świątynię, kawiarnię u plebana lub nawet sąd biskupi.


Tym niemniej starówka jest piękna, jej okolice również robią wrażenie zadbanych i czystych, gdyby nie tłum turystów panowałaby tam wręcz swojska, domowa atmosfera. 



Ostatni przystanek: Krzyżtopór.
Na tę atrakcję najbardziej nalegałam przez cały czas trwania wyprawy, aż nasz osobisty przewodnik uległ namowom i skierował nas do ruin zamku Krzyżtopór, błędnie zresztą tak nazywanego, jako że w rzeczywistości był pałacem. Znajduje się on w miejscowości Ujazd i pochodzi z XVII wieku, nigdy nie został ukończony i w zasadzie funkcjonował tylko parę lat.
Jako wielka fanka ruin, bunkrów i wszystkiego w tym temacie, entuzjastycznie podeszłam do zwiedzania - mimo że widziałam pałac dziesięć lat wcześniej. Budowla, mimo że całkowicie w ruinie, robi niesamowite wrażenie swoimi rozmiarami oraz różnorodnością. Piwnic i sal do zwiedzania jest mnóstwo, a jeśli włączyć w to wszystkie przejścia, tunele i mniej lub bardziej niezidentyfikowane pomieszczenia, robi się wycieczka na większość dnia.




Na podsumowanie chciałabym dołączyć przysłowie: "cudze chwalicie, swego nie znacie". Góry Świętokrzyskie może nie są tak majestatyczne ani piękne jak Alpy, ale też wyjazd nie kosztuje fortuny i nadaje się w sam raz na studencką kieszeń.
Parę ciekawostek na sam koniec:


Pizza "od serca" z domowej pizzerii w miejscowości Bodzentyn. Ponieważ czas oczekiwania i burczenia w żołądku wydłużył nam się niemal do godziny, miła pani zrewanżowała nam się takim oto posiłkiem, który wystarczył na dwa dni...


Tak, my też nie wiemy co autor miał na myśli. Może to świętokrzyskie poczucie humoru, ale żeby pingwin wielkości domu?...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz