niedziela, 29 września 2013

Woodstock po raz szósty

Było już o Open'erze, to nadszedł czas na Przystanek Woodstock. Jak w tytule zresztą, na Woodstocku pojawiłam się po raz szósty, tym razem wyjątkowo na krótko, bo tylko na jedną noc. Powody skrócenia wyjazdu do Kostrzyna są różne - z roku na rok na pole woodstockowe przybywa coraz większa ilość ludzi, a teren zabierany przez sponsorów imprezy też wciąż się powiększa, ergo - sami woodstockowicze mają coraz mniej miejsca i tłoczą się w niesamowitym ścisku, co na pewno nie poprawia warunków festiwalu.
Ale przecież to nie jest jakaś wielka wada - dla chcącego nic trudnego. Klimat Woodstocku od lat jest niepowtarzalny i mimo negatywnych głosów w jego kierunku, panuje tam naprawdę świetna atmosfera, a błoto, kurz i tanie piwo to nie główne atrakcje tej imprezy.



Jako że przyjechałam ledwo na jeden dzień, najbardziej w tym roku zależało mi nie na koncertach, a bardziej na Akademii Sztuk Przepięknych, w której miało odbyć się spotkanie z Arturem Andrusem, polskim dziennikarzem i artystą kabaretowym. Oczywiście pan Andrus publiki nie zawiódł, dowcip i treść wypowiedzi jak zawsze stała na najwyższym poziomie, a do tego pod wieczór dał też niesamowicie przyjemny koncercik, tak jako zwieńczenie tego gorącego dnia.

Właśnie, temperatura - w tym roku przełom lipca i sierpnia był jednym z cieplejszych jakie pamiętam w kontekście festiwalu. Nie przypominam sobie, żeby podczas pobytu na Woodstocku było aż tak niemiłosiernie gorąco; oczywiście, co roku jest upał, co roku tumany kurzu wdzierają się do nosa i osiadają na włosach, czyniąc woodstockowiczów nieco przybrudzoną ekipą; ale w tym roku pogoda przeszła samą siebie.



Jeśli chodzi o ciekawostki związane z samym Woodstockiem - festiwal w przeciwieństwie do Open'era jest darmowy, a zatem oczywiście standard jest tam nieco gorszy niż na wcześniej opisywanej przeze mnie imprezie. Mimo jednak tego, że całość opiera się na datkach sponsorów, Jurek Owsiak jest w stanie zorganizować prawdopodobnie najlepszy i jedyny tego typu darmowy festiwal w tej części Europy. Zjeżdżają się nań ludzie z całej Polski i nie tylko, bo niejednokrotnie udało mi się już natknąć na Niemców bądź Czechów, a nawet Łotyszy - wszyscy właśnie po to, aby przez trzy dni bawić się w doskonałej atmosferze, wśród innych, podobnych im osób. Koncerty zaczynają się codziennie około godziny piętnastej, trwają do nocy; przed koncertami można udać się na pasaż handlowy i nabyć dla siebie jakiś drobiazg lub pamiątkę (w przypadku moim - koszulkę), a przy okazji pooglądać i podziwiać różnorodność ludzi, którzy na Woodstock właśnie się zjeżdżają. Dopiero tutaj widzę, jak wielka jest pomysłowość ludzka, jak dużo zabawnych rzeczy można stworzyć z niczego i wywołać mimowolny uśmiech na twarzach przechodniów, nawet w tak wielkim tłumie. Tutaj nikt niczego się nie wstydzi, a część uczestników uznaje festiwal za najlepszą okazję do zabawy w przebieranki i różne dziwaczne instalacje:




Nie sposób na polu woodstockowym się zgubić. Po pierwszym rozeznaniu kierunki są dość jasne, każdego roku wszystko jest praktycznie w tym samym miejscu (poza Małą Sceną, która w ciągu tych sześciu lat odbyła wędrówkę z okolic kranów na Wzgórze ASP, by ostatecznie stanąć za samą Akademią). Jednakże w razie zagubienia warto poradzić się Pokojowego Patrolu, który wyraźnie odznacza się od reszty uczestników czerwonymi koszulkami i podkrążonymi z niewyspania oczami.



Tak, co roku sobie powtarzam, że więcej na Woodstock nie pojadę, a powodów jest mnóstwo - a bo zimno, a bo moja niechęć do namiotów, a bo nie można się porządnie umyć, co tak sobie cenię na wyjazdach... Jak widać, silna wola i postanowienia nie są moją najmocniejszą stroną, a na Przystanek Woodstock jeżdżę do dziś. I prawdopodobnie jeszcze długo z tych wycieczek nie zrezygnuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz