wtorek, 12 listopada 2013

Malta, ach, Malta

No właśnie, pytanie pierwsze i zasadnicze - jaka wizja roi nam się, szarym i przytłoczonym zbliżającą się zimą Polakom, na dźwięk słowa Malta?
No dobrze, przyjmijmy, że Poznaniacy są innym typem człowieka i po usłyszeniu kwestii "jadę/lecę/udaję się na Maltę" automatycznie pytają "ale po co? w listopadzie?!", mając na myśli nie urokliwą i ciepłą wyspę na Morzu Śródziemnym, ale sztuczne jezioro z przylegającymi doń atrakcjami zlokalizowane w pobliżu Ronda Śródka... Polecam Google Maps.
Im bliżej wyjazdu, tym bardziej znajomi i rodzina brnęli w ów dowcip z Maltą, a ja tylko uśmiechałam się pod nosem, bo Malta Malcie nierówna, a na tej bardziej oddalonej z pewnością będzie przyjemniej niż tej miejskiej, poznańskiej.
Ale, wracając do głównego pytania - osobiście jeszcze miesiąc temu nie miałam bladego pojęcia, jak właściwie Malta może w rzeczywistości wyglądać. W mojej wyobraźni pojawiał się hotelowo-basenowy kurort, bogaci Europejczycy i Amerykanie przechadzający się złocistymi plażami i ogólnie luksus oraz przepych. W związku z tą wizją, kiedy mój pomysłowy luby zadzwonił do mnie z hasłem "lecimy na Maltę?", moja odpowiedź nie była do końca entuzjastyczna...

Jak się okazało, bardziej mylić się nie mogłam. Oczywiście, nie zwiedziłam każdego zakątka wyspy, więc trudno mi stwierdzić, czy kurort faktycznie jest mitem, ale rzeczywistość maltańska przedstawia się zupełnie odmiennie od tego, co sobie wyobrażałam. Przede wszystkim, Malta jest żółta. Nie, to nie jest błąd, może tylko nadmierne uproszczenie z mojej strony. Malta jest żółta, powiadam Wam całkiem serio, żółte są budynki, żółte są chodniki i żółte są miejsca, które krótkowidz może nazwać plażą, a które po bliższym przyjrzeniu się okazują się nabrzeżem złożonym z wypolerowanych wodą - że tak Was zaskoczę - żółtych kamieni. Wbrew pozorom i zapewne temu niezbyt zachęcającemu opisowi, wszystko to razem sprawia bardzo sympatyczne wrażenie.

Ale od początku.
Lecieliśmy z Wrocławia; lot o, dokładnie, 6:35, godzina dla mnie kompletnie nieludzka, ale względnie znośna w obliczu tego, co miało nas czekać na miejscu. Ciemno. Zimno. Zawiewa halnym jakimś, wdziera się do trampka i pod kurtkę. Otrząsa. Brrr. Co się dziwić, wszak drugi listopada, półświęto, całe watahy Polaków jeszcze śpią, mając przed sobą perspektywę biegania po cmentarzach (podejście drugie), przez młodsze pokolenie nazywanego sarkastycznie grobbingiem (chociaż muszę przyznać, że niezwykle przypadło mi do gustu to określenie).
Ale nie ja. Ja na Maltę, wciąż nie wiedząc, czego się spodziewać, kompletnie bez przygotowania tym razem, mając jedynie wiedzę, że maltańczycy to barbarzyńcy jeżdżący niewłaściwą stroną jezdni, ale za to posługujący się płynnie językiem angielskim, ich drugim językiem urzędowym - po maltańskim.
Lot trwa około dwóch i pół godziny, raczej bagatela, zważywszy, że większość przespałam. Ledwo wylądowaliśmy, już się okazało, że rzeczywistość ponownie podłożyła mi nogę, witając nas na wyspie gromką ulewą; i jednocześnie temperaturą dwudziestu czterech stopni, co trochę rekompensuje mokre powitanie...
Na słońce nie trzeba było długo czekać. Ledwo zostawiliśmy bagaże na zaznajomionej łódeczce i dotarliśmy do stolicy, Valetty, już musieliśmy pozbyć się większości wierzchnich okryć.

Valetta jest... inna. Mogłabym powiedzieć, że przypomina mi trochę Włochy, ale we Włoszech byłam x lat temu i ledwo ten fakt pamiętam, więc doprawdy nie wiem skąd bierze mi się to porównanie. Valetta jest tak radośnie śródziemnomorska, jak się tylko da, są wąskie uliczki, wysokie kamienice, gdzieś w oddali przewija się widok na morze, tu kawiarenka, tam restauracja...


I piwo za trzy euro. Nie dajcie się, Poznaniacy.
Z racji niewielkiej ilości czasu, nasze zwiedzanie nie było jakoś specjalnie dogłębne; fakt faktem spory fragment miasta obeszliśmy, zwiedziliśmy ogrody, widok z fortu na port, całkiem zacny - i trzeba było się zbierać.




Jeśli nie jesteście typem turysty, który chce zajrzeć w każdy zakamarek zwiedzanego kraju, polecam inne rozrywki, które na Malcie są wyjątkowo popularne - na przykład całodniowy rejs żaglówką. Oczywiście, najlepiej mieć zaprzyjaźnioną żaglówkę jak my (ku mojemu zaskoczeniu zresztą) niż wydawać kupę kasy na tę atrakcję, jeśli nie czujecie wyraźnego powołania, ale z mojej perspektywy szczura lądowego (który nadzwyczaj dobrze czuje się we wodzie jako takiej) to było coś nowego, coś ekscytującego... i uspokajającego jednocześnie. Powiadam Wam, jeśli chcecie odpocząć, żeglowanie po spokojnym morzu w towarzystwie zaufanego żeglarza, który rzeczywiście zna się na rzeczy (albo i dwóch, wtedy już w ogóle szykuje się istna idylla), jest przeżyciem godnym polecenia. Nie mówiąc już o takim drobiazgach, jak zakotwiczenie żaglówki na małej wyspie Comino, wyskoczenie do wody i dopłynięcie do plaży wpław; tak, tym razem plaży, bo najwyraźniej na Malcie wyjątki się zdarzają.



Jeśli jednak spokój do Was nie przemawia, polecam spóźnić się na prom na Gozo (kolejną wyspę w pobliżu Malty) i trafić na paru gości, którzy reklamują się szybkim przeniesieniem Was na Comino (ponownie). Transport, jakkolwiek początkowo dość wątpliwy i w cenie dziesięciu euro w obie strony, okazuje się być porządną motorówką, która po nabraniu stosownej prędkości na falach utrzymuje Was przez większość niespełna dziesięciominutowej podróży w powietrzu, na linii delikatnej morskiej bryzy, która jest w stanie w dwie minuty przemoczyć od stóp do głów i pozostawić po sobie naprawdę pozytywne wspomnienie; bo kto nie lubi czasem odrobiny szaleństwa...
Nie mówiąc już o tym, że mamy, proszę ja Was, czwarty listopada, a ja wskakuję do ciepłego Morza Śródziemnego i kąpię się w najlepsze.



Malta jest specyficzna. Zupełnie inna od krajów, do których udaję się zazwyczaj, trochę dzika, różnorodna kulturowo i co dla mnie bardzo ważne - ciepła pogoda utrzymuje się praktycznie przez cały rok. Ludzie są przyjemni, otwarci, uprzejmi, z każdym można dogadać się po angielsku i chociaż trzeba co jakiś czas sprawdzać lokalizację swojego portfela, to właściwie niewiele jest tutaj do zarzucenia. Przemierzając miasta autobusem można zauważyć pewną tendencję do niedbalstwa, kiedy to w szeregu domów nagle trafia się luka jak w szczęce po wyrwaniu albo ukruszeniu zęba, budynek jakiś niedokończony lub ledwo napoczęty i pozostawiony następnie sam sobie. Zjeść można smacznie i tanio, jeśli tylko wie się gdzie i najlepiej tutaj nie kierować się przewodnikiem, a opinią lokalsów; a tutejsze piwo produkcji maltańskiej Cisk nie jest najgorszym sikaczem, jaki zdarzyło mi się w życiu pić.

Wyjazd taki uważam za strzał w dziesiątkę właśnie w okolicach października/listopada; jest to pierwszorzędne oderwanie się od rzeczywistości i depresyjnej, jesiennej pogody; ostatnia szansa na naładowanie baterii słońcem przed kolejną długą zimą.

I gdyby tylko nie ta depresja powyjazdowa, kiedy już ląduje się we Wrocławiu, przestawiając się z dwudziestu pięciu stopni na maks dwanaście...

niedziela, 29 września 2013

Nederland

Nederland, The Netherlands, Holandia - wszystkie te nazwy należą do jednego małego kraju w zachodniej Europie, płaskiego niczym stół i poprzecinanego kanałami, zarówno wzdłuż jak i wszerz. Moja przygoda z Holandią zaczęła się właściwie ponad półtora roku temu, kiedy to mój luby wybył w te rejony do pracy; a jako że każdy powód żeby podróżować jest dobry, od pewnego czasu dosyć regularnie odwiedzam ten niewielki kraj. Połączenia z Holandią są niesamowicie różnorodne - do pewnego czasu można było dostać się do holenderskiego Eindhoven z naszego rodzimego Gdańska liniami lotniczymi Ryanair lub Wizzair (teraz już tylko Wizzair), ewentualnie z również z Wrocławia i Warszawy; można też wybrać się w dwunastogodzinną podróż nocnym pociągiem Jan Kiepura do Amsterdamu; w internecie przewija się mnóstwo ofert przewozów za pomocą mikrobusów oraz, ostatecznie, można wybrać się osobiście samochodem.
Wypróbowałam właściwie wszystkie opcje poza pociągiem i powiadam Wam - podróż samolotem sprawia najwięcej frajdy, mimo że w samej Holandii następuje potem szereg przesiadek, to jednak komunikacja jest tak dobrze dopasowana i punktualna, że takie wyjazdy to właściwie sama przyjemność. Jeśli, oczywiście, ma się trochę euro w kieszeni. Do tego bilety lotnicze, jeśli tylko je dobrze wypatrzyć, zdarzają się być naprawdę przyjemnie tanie.

Ale, ale. Holandia. W moim mniemaniu kraj składa się głównie z pól, ceglanych domów, wielkich okien i kanałów. I rowerów, koniecznie muszę wspomnieć o rowerach, które to zdają się być najbardziej popularnym środkiem transportu naszych zachodnich sąsiadów. To prawie tak, jakby tam rosły na ulicy... Tak, to chyba najlepszy opis Holandii jako takiej, w oczy wcale nie rzuca się jakaś wielka ilość wiatraków i tulipanów, ale właśnie te ceglane domy, które są dosłownie WSZĘDZIE. Można by z tego miejsca zarzucić Holendrom monotonię i pójście na łatwiznę, ale moim zdaniem ten brak różnorodności w budownictwie sprawia, że wszystko to wygląda schludnie i czysto, nie męczy oka i czasem aż miło popatrzeć przez ogromne okno na wystawny salon, podejrzeć troszkę Holendrów oglądających telewizję i, ciekawostka, obejrzeć też ogród po drugiej stronie domu, ponieważ okna takie są dwa, naprzeciwko siebie, wobec czego widzimy dom właściwie na przestrzał...
Ale niech nie zmyli Was ten przyjemny widok! Domki holenderskie ładnie wyglądają, ale są niesamowicie kiepskiej konstrukcji, czuć w nich każdy powiew wiatru, a trzaśnięcie drzwiami wejściowymi powoduje ruchy sejsmiczne szafy na pierwszym piętrze.


Nie wszak o samym budownictwie chciałam w tym poście potraktować, ale o ostatniej podróży. W moich poprzednich wizytach w Holandii udało mi się zahaczyć o takie miasta jak Breda, Haga i Rotterdam (tak jest, w Amsterdamie jeszcze mnie nie było, chyba żeby liczyć ten wyjazd wakacyjny z rodzicami... jakieś piętnaście lat temu), a zatem tym razem moje wycieczki stanęły pod znakiem zapytania - dokąd się udać, aby dało się tam dojechać pociągiem bez zbędnych przesiadek/w miarę tanio/niezbyt daleko?
Po krótkim przeszukaniu internetu wybór padł na 's-Hertogenbosch, nazywany też dumnie - stolicą Północnej Brabancji. Nie do końca jeszcze przekonana, ale zachęcona całkiem ładnymi zdjęciami znalezionymi w wirtualnej rzeczywistości wsiadłam w autobus, aby potem w Etten-Leur przesiąść się na pociąg - i pojechałam do owej stolicy.
Muszę przyznać, że jakkolwiek holenderska prowincja jest bardzo urokliwa, tak miasta już są ruchliwe, hałaśliwe (jak to miasta)  i tracą na tym uroku. 's-Hertogenbosch zaskoczyło mnie naprawdę pozytywnie, okazując się nie tak wielkim miastem jak Haga lub Rotterdam, zdecydowanie spokojniejszym, a dzięki kanałom przecinającym starówkę - naprawdę sympatycznym dla oka. Po zejściu z turystycznych tras (oczywiście bez mapy, Suseł zawsze radzi sobie bez mapy, a kończy się zawsze na zaczepianiu ludzi, bezradnym drapaniu po głowie i rozkładaniu rąk - to którędy to było?) znalazłam cudowne uliczki w całości otoczone nieco solidniejszą, starą zabudową, udało mi się nawet zejść nad sam kanał i niemalże wpaść do wody - mój Nikon byłby doprawdy zachwycony - a co za tym idzie zwiedzić potężny kawał miejscowości, o której nawet wcześniej nie słyszałam. W pewnym momencie zaskoczyła mnie nawet wyjściem na zupełnie otwartą przestrzeń w samym środku miasta, jakby łąkę otoczoną kanałem.





Do tego wszystkiego, sierpień wydaje się być dość zabawowym miesiącem dla Holendrów - w kilku miejscach natknęłam się na rozłożone pośrodku miasta wesołe miasteczka, żyjące jakby własnym życiem na tle miasta, niezwykle hałaśliwe, gdyż każde stanowisko raczy uszy przechodniów własnym podkładem muzycznym i potwornie kolorowe, przy czym słowo potwornie nie jest tu użyte przypadkowo.
Jak się bawią Holendrzy? Ano, bawią się głośno i wyraziście...


A tak, jeśli ktoś jest ciekaw, owszem, trafiłam z powrotem do domu. Dzięki uprzejmości pani ze sklepiku z pamiątkami, która nienaganną niemal angielszczyzną objaśniła mi drogę na dworzec ("and when you will see ponies... turn left").


Na podsumowanie dodam, że wycieczka do 's-Hertogenbosch była strzałem w dziesiątkę. Serio.

Woodstock po raz szósty

Było już o Open'erze, to nadszedł czas na Przystanek Woodstock. Jak w tytule zresztą, na Woodstocku pojawiłam się po raz szósty, tym razem wyjątkowo na krótko, bo tylko na jedną noc. Powody skrócenia wyjazdu do Kostrzyna są różne - z roku na rok na pole woodstockowe przybywa coraz większa ilość ludzi, a teren zabierany przez sponsorów imprezy też wciąż się powiększa, ergo - sami woodstockowicze mają coraz mniej miejsca i tłoczą się w niesamowitym ścisku, co na pewno nie poprawia warunków festiwalu.
Ale przecież to nie jest jakaś wielka wada - dla chcącego nic trudnego. Klimat Woodstocku od lat jest niepowtarzalny i mimo negatywnych głosów w jego kierunku, panuje tam naprawdę świetna atmosfera, a błoto, kurz i tanie piwo to nie główne atrakcje tej imprezy.



Jako że przyjechałam ledwo na jeden dzień, najbardziej w tym roku zależało mi nie na koncertach, a bardziej na Akademii Sztuk Przepięknych, w której miało odbyć się spotkanie z Arturem Andrusem, polskim dziennikarzem i artystą kabaretowym. Oczywiście pan Andrus publiki nie zawiódł, dowcip i treść wypowiedzi jak zawsze stała na najwyższym poziomie, a do tego pod wieczór dał też niesamowicie przyjemny koncercik, tak jako zwieńczenie tego gorącego dnia.

Właśnie, temperatura - w tym roku przełom lipca i sierpnia był jednym z cieplejszych jakie pamiętam w kontekście festiwalu. Nie przypominam sobie, żeby podczas pobytu na Woodstocku było aż tak niemiłosiernie gorąco; oczywiście, co roku jest upał, co roku tumany kurzu wdzierają się do nosa i osiadają na włosach, czyniąc woodstockowiczów nieco przybrudzoną ekipą; ale w tym roku pogoda przeszła samą siebie.



Jeśli chodzi o ciekawostki związane z samym Woodstockiem - festiwal w przeciwieństwie do Open'era jest darmowy, a zatem oczywiście standard jest tam nieco gorszy niż na wcześniej opisywanej przeze mnie imprezie. Mimo jednak tego, że całość opiera się na datkach sponsorów, Jurek Owsiak jest w stanie zorganizować prawdopodobnie najlepszy i jedyny tego typu darmowy festiwal w tej części Europy. Zjeżdżają się nań ludzie z całej Polski i nie tylko, bo niejednokrotnie udało mi się już natknąć na Niemców bądź Czechów, a nawet Łotyszy - wszyscy właśnie po to, aby przez trzy dni bawić się w doskonałej atmosferze, wśród innych, podobnych im osób. Koncerty zaczynają się codziennie około godziny piętnastej, trwają do nocy; przed koncertami można udać się na pasaż handlowy i nabyć dla siebie jakiś drobiazg lub pamiątkę (w przypadku moim - koszulkę), a przy okazji pooglądać i podziwiać różnorodność ludzi, którzy na Woodstock właśnie się zjeżdżają. Dopiero tutaj widzę, jak wielka jest pomysłowość ludzka, jak dużo zabawnych rzeczy można stworzyć z niczego i wywołać mimowolny uśmiech na twarzach przechodniów, nawet w tak wielkim tłumie. Tutaj nikt niczego się nie wstydzi, a część uczestników uznaje festiwal za najlepszą okazję do zabawy w przebieranki i różne dziwaczne instalacje:




Nie sposób na polu woodstockowym się zgubić. Po pierwszym rozeznaniu kierunki są dość jasne, każdego roku wszystko jest praktycznie w tym samym miejscu (poza Małą Sceną, która w ciągu tych sześciu lat odbyła wędrówkę z okolic kranów na Wzgórze ASP, by ostatecznie stanąć za samą Akademią). Jednakże w razie zagubienia warto poradzić się Pokojowego Patrolu, który wyraźnie odznacza się od reszty uczestników czerwonymi koszulkami i podkrążonymi z niewyspania oczami.



Tak, co roku sobie powtarzam, że więcej na Woodstock nie pojadę, a powodów jest mnóstwo - a bo zimno, a bo moja niechęć do namiotów, a bo nie można się porządnie umyć, co tak sobie cenię na wyjazdach... Jak widać, silna wola i postanowienia nie są moją najmocniejszą stroną, a na Przystanek Woodstock jeżdżę do dziś. I prawdopodobnie jeszcze długo z tych wycieczek nie zrezygnuję.

Heineken Open'er Festival

Przyznaję, jestem zdeklarowaną woodstockowiczką. Przystanek Woodstock kocham i szanuję, mimo chaosu i brudu, który za każdym razem mogę tam zastać - jednak tym razem nie o Woodstocku post będzie, a wręcz przeciwnie, o festiwalu Open'er w Gdyni, na lotnisku Kosakowo.
Na Open'era wybrałam się po raz pierwszy. W zasadzie nie bywałam do tej pory na żadnym innym otwartym festiwalu poza właśnie Woodstockiem, a więc nadszedł w końcu czas, aby wypróbować czegoś nowego.

Jak na osobę, która lubi podróżować, jestem wyjątkowo wygodna - nie lubię sypiać w namiocie. Woodstock jest jedynym odstępstwem od tej normy, ponieważ nie mam wyboru, jednakże wyjeżdżając na Open'era postanowiliśmy z lubym, że tym razem przebąkamy festiwal w luksusie. W pokoiku w Rewie, tak dodam, aby być dokładną. Ale to nie jest najważniejsze.

Festiwal zorganizowany jest naprawdę nieźle, od razu widać, że za to się płaci - autobusy z gdyńskiego dworca na teren festiwalu odjeżdżają właściwie co chwilę, przy wejściu uczestnicy są dokładnie przeszukani, czy aby nie ważą się wnieść choćby kropli własnego alkoholu lub niebezpiecznych narzędzi oraz - tak, tak, niestety - aparatów fotograficznych typu lustrzanka.
Teren imprezy jest ogromny. Naprawdę. Przejście z jednego końca, z tak zwanej "Main Stage" do sceny namiotowej zajmuje około 15 - 20 minut niezbyt szybkim krokiem, a co jeśli chcę się szybko przemieścić między jednym koncertem a drugim? Powinni tam chyba wypożyczać rowery, poważnie, domalować na pasie startowym ścieżkę rowerową i połączenie między scenami nie stanowiłoby już żadnego problemu.
Stoiska z jedzeniem i z, jakżeby inaczej, piwem są wszędzie. Nie tak jak na Woodstocku, gdzie mamy jedną wioskę piwną i jeden punkt gastronomiczny, przy którym zlokalizowane są wszystkie budki, w których można kupić coś do jedzenia; tutaj są one co krok, co wydaje się naprawdę dobrym rozwiązaniem, aby nie gromadzić się tylko w jednym miejscu i rozłożyć tłum na cały teren festiwalu.
Scen też jest mnóstwo. Oprócz sceny głównej i namiotowej są wszystkie mniejsze scenki, na których właściwie nie wiadomo co się dzieje, ale szybko można to sprawdzić dzięki informatorowi, który dostaje się przy zamianie biletów na opaski.


Mamy też wiele bliżej niezidentyfikowanych instalacji artystycznych...



Koncerty, rzecz najważniejsza, praktycznie nie zawiodły mnie ani razu. Oczywistym jest, że każdy był inny i o zaletach zespołów rozpisywać się tutaj niepodobna, ale mimochodem dodam, że pierwszy dzień pod przewodnictwem Editors i Blur zdecydowanie zostawił ślad w mojej pamięci.

Ludzie. Po raz kolejny widzę różnicę w stosunku do Woodstocku - obfituje on w ludzi niezwykle różnorodnych, właściwie w każdym wieku, kolorowych, roześmianych, niemalże jak jedna wielka rodzina. Natomiast na Open'erze z nielicznymi wyjątkami - przynajmniej jeśli chodzi o kwestię wyglądu - uczestnicy festiwalu są do siebie niezwykle podobni. Nie ma też tej otwartości, co w Kostrzynie, każdy pilnuje własnych spraw i własnego nosa, bawiąc się jedynie w gronie własnym, średnio zwracając uwagę na to, co się dzieje poza ich grupą.

Na koniec chciałabym dorzucić parę słów o Gdyni - z racji dużej ilości czasu wolnego mieliśmy okazję obejrzeć kawałek miasta, a właściwie nabrzeża, jako że w miasto zagłębiliśmy się tylko celem poszukiwania pożywienia. Poza niesamowitym tłumem turystów, bo to przecież lipiec w końcu, mieliśmy okazję obejrzeć niszczyciela ORP Błyskawica (nawet od środka) a z daleka też Dar Pomorza; do tego napotkaliśmy na swojej drodze pomnik Josepha Conrada, znanego pisarza polskiego pochodzenia oraz mnóstwo straganów z mniej lub bardziej kiczowatymi pamiątkami...







sobota, 28 września 2013

Nasze rodzime Świętokrzyskie

Wydawać by się mogło, że to wciąż ta sama Polska, wszak sama jestem z Wielkopolskiego - i między Wielkopolskiem, a Świętokrzyskiem tak wielu przecież różnic nie będzie. Niby dziury w pięknych polskich drogach całkiem podobne, ludzie też jakoś niespecjalnie wyróżniający się, góry również jakoś wysokością nie powalają - a jednak da się wyczuć różnice, że nawet powietrze jakieś inne, że budownictwo troszeczkę odbiegające od wielkopolskich wiejskich domostw...

Ale od początku: Kielce.
Przyznaję się, w Kielcach jest to moja druga wizyta, jednakże poprzednia miała miejsce 10 lat temu, przez co jakość moich wspomnień może być nieznacznie wadliwa. Podobno, jak twierdzi moja rodzicielka, dziesięć lat temu w Kielcach był remont. W tej chwili remont trwa w dalszym ciągu, ale przeniósł się ze Starego Miasta w okolice dworca, zatem mogliśmy podziwiać jego uroki w stanie nowym (niespełna dziesięcioletnim) i całkiem miłym dla oka, chociaż pogoda nie dopisywała tak, jak byśmy tego chcieli.



Następny przystanek: najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich, a zatem - Łysica.
No, a przynajmniej taki był plan. Objuczeni potrzebnym ekwipunkiem, zaopatrzeni w kurtki przeciwdeszczowe, buty niemalże do wspinaczki i naprawdę silne postanowienie zdobycia najwyższego szczytu w okolicy, zajechaliśmy w pobliże Łysicy i napotkaliśmy... ścianę deszczu. 
Niestety owa ściana właśnie złamała nasze silne postanowienie i z podkulonymi ogonami wycofaliśmy się z naszych pierwotnych planów. Co nie znaczy, że wróciliśmy również od razu do wynajętego przez nas domku...
Poprawka, następny przystanek: Jurapark Bałtów.
Od pewnego czasu dostrzegam popularyzację na terenie Polski, jak również i innych części Europy - tak zwanych dinoparków, juraparków oraz tym podobnych. Nie mogło takowego zatem zabraknąć i w Górach Świętokrzyskich, a jako że nie wymaga takie zwiedzanie walki z błotem i kamieniami w strugach deszczu, zdecydowaliśmy się na wizytę. 
Park taki składa się z części przeznaczonej do zwiedzania, która obfituje w figury, w skali (jak przypuszczam) 1:1, prehistorycznych gadów z każdego praktycznie okresu ich istnienia oraz dołączonymi do nich krótkimi opisami, a także częścią rozrywkową, przeznaczoną głównie dla dzieci. 


 Jeśli chodzi o ciekawostki w tej kwestii i co naprawdę warto tam zobaczyć: Oceanarium. Mimo że, oczywiście, nie napotkamy tam prawdziwych podwodnych bestii, to jednak okulary 3D w połączeniu z klimatyczną muzyką i odgłosami, które te gady mogły wydawać - to wszystko naprawdę robi wrażenie i zdaje się być prawdziwą atrakcją.

Przystanek numer 3 - Łysica. Tym razem serio.
Niezrażeni niepowodzeniem z dnia poprzedniego, wróciliśmy w okolice Łysicy i tym razem zdecydowaliśmy się na zdobycie szczytu - głównie dzięki uprzejmości pogody, która tego dnia jednak postanowiła dopisać. 
Aby dostać się na górę, należy sforsować wejście do Świętokrzyskiego Parku Narodowego, a następnie podejście obfite w błoto i kamienie. Nie brzmi zbyt atrakcyjnie, prawda?
Aby zaprzeczyć temu stwierdzeniu muszę dodać, że po drodze ma się do czynienia z niemal nienaruszoną - oprócz, oczywiście, ścieżki - florą (a zapewne i fauną, w dużej mierze pochowaną po kątach) polskiego lasu, można również w prześwitach dostrzec gołoborze charakterystyczne dla tych gór i pooddychać świeżym powietrzem, tak bardzo różnym od tego, które mamy okazję wdychać na co dzień w mieście. 
Jako że, podobnie jak i Kielce, Łysicę miałam już okazję zdobyć dziesięć lat wcześniej, z niepokojem oczekiwałam na szczyt góry ciekawa zobaczyć, co też się przez ten szmat czasu zmieniło.
Wniosek: nie zmieniło się praktycznie nic. Oprócz kamienia, na którym widniała wysokość góry i jej nazwa, a które to dane znajdują się teraz na tabliczce - wszystko wygląda tak samo. Kamień, oczywiście jest, w związku z czym zainspirowana zdjęciem zrobionym lata wcześniej, postanowiłam pójść za nowym trendem w  fotografii "wczoraj i dziś":

No, prawie nic się nie zmieniło, prawda? :)


Jako że jest to blog z butami w tytule, nie sposób jest mi zapomnieć o takich szczegółach. W tym miejscu chciałabym uprosić wszystkich, którzy jeszcze kiedyś zamierzają zdobyć najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich: załóżcie odpowiednie obuwie. Nie, trampki to nie jest dobry pomysł. Nie, balerinki tym bardziej nie są dobrym pomysłem. Kobieto stylowa, zapomnij o obcasach... 
Komunikat jest całkiem serio, ponieważ natknęliśmy się na dużą ilość osób w wymienionym wyżej obuwiu i dostarczyło nam to bardzo dużo radości. 

Czwarty przystanek: Sandomierz.
Myślę, że każdy polski turysta przebywający w tej okolicy nie odmówiłby sobie obejrzenia takiego przyjemnego miasteczka, jakim jest Sandomierz, nie tylko ze względu na jego walory estetyczne, ale też na bardzo zgrabną reklamę wplecioną w popularny serial o ojcu Mateuszu, pogromcy sandomierskich przestępców. W związku z tym, śladami ojca Mateusza udajemy się właśnie do Sandomierza, gdzie wprawdzie na początku maja wieje chłodem, co na pewno jednak nie odbiera uroku miejscowości...
Co szczególnie zwraca uwagę, Sandomierz jest bardzo, jakby to ująć - kościelnym? miasteczkiem. Co krok natykamy się na świątynię, kawiarnię u plebana lub nawet sąd biskupi.


Tym niemniej starówka jest piękna, jej okolice również robią wrażenie zadbanych i czystych, gdyby nie tłum turystów panowałaby tam wręcz swojska, domowa atmosfera. 



Ostatni przystanek: Krzyżtopór.
Na tę atrakcję najbardziej nalegałam przez cały czas trwania wyprawy, aż nasz osobisty przewodnik uległ namowom i skierował nas do ruin zamku Krzyżtopór, błędnie zresztą tak nazywanego, jako że w rzeczywistości był pałacem. Znajduje się on w miejscowości Ujazd i pochodzi z XVII wieku, nigdy nie został ukończony i w zasadzie funkcjonował tylko parę lat.
Jako wielka fanka ruin, bunkrów i wszystkiego w tym temacie, entuzjastycznie podeszłam do zwiedzania - mimo że widziałam pałac dziesięć lat wcześniej. Budowla, mimo że całkowicie w ruinie, robi niesamowite wrażenie swoimi rozmiarami oraz różnorodnością. Piwnic i sal do zwiedzania jest mnóstwo, a jeśli włączyć w to wszystkie przejścia, tunele i mniej lub bardziej niezidentyfikowane pomieszczenia, robi się wycieczka na większość dnia.




Na podsumowanie chciałabym dołączyć przysłowie: "cudze chwalicie, swego nie znacie". Góry Świętokrzyskie może nie są tak majestatyczne ani piękne jak Alpy, ale też wyjazd nie kosztuje fortuny i nadaje się w sam raz na studencką kieszeń.
Parę ciekawostek na sam koniec:


Pizza "od serca" z domowej pizzerii w miejscowości Bodzentyn. Ponieważ czas oczekiwania i burczenia w żołądku wydłużył nam się niemal do godziny, miła pani zrewanżowała nam się takim oto posiłkiem, który wystarczył na dwa dni...


Tak, my też nie wiemy co autor miał na myśli. Może to świętokrzyskie poczucie humoru, ale żeby pingwin wielkości domu?...
Idea jest prosta - były już wędrujące dżinsy, nadszedł czas na wędrujące obuwie. Obuwie to nosi prostą i krótką nazwę - trampki, towarzysząc mi w niemal wszystkich podróżach, które odbywałam tego lata. Czasami wymieniane na buty górskie, również na buty damskie obnoszące się subtelną nazwą balerinek.

Ale ja nie o tym chciałam.

Jestem podróżniczką. Uwielbiam ten moment, kiedy zakładam plecak i wystawiam wyżej wymienionego trampka za próg domu, wsiadam w tramwaj i kieruję się w stronę dworca PKP. Nieważne, dokąd jadę - zawsze wywołuje to tę samą mieszankę uczuć, trochę euforii, trochę niepewności i strachu, a głównie szczęścia, że znowu gdzieś wybywam. Każde miejsce, w którym się znajdę, jest w jakiś sposób inne, wszystkie się różnią i zamierzam tutaj właśnie tę różnorodność pokazać.

A zatem: małe i trochę większe podróże małego Susła :)